![]() |
W tej pozycji kolega spędził pierwsze dwa miesiące swojego życia. |
7 kwietnia miało mnie obudzić piękne wiosenne słońce. Stop.
Miał mnie obudzić mój mąż podający mi do łóżka pachnące, ciepłe bułeczki na
śniadanie. Mieliśmy leżeć sobie w naszej śnieżnobiałej pościeli snując plany na
życie mające się diametralnie zmienić wraz z pojawieniem się naszego
pierworodnego. Popołudniową porą (byle nie nocą bo wieczorami straaasznie mi się chciało
spać i całą ciążę modliłam się aby młody poczekał chociażby do rana ;) )
miały pojawić się delikatne skurcze. Mieliśmy z uśmiechami na twarzy stawić się na porodówce
gdzie przywitałaby nas radosna położna obchodząca tego dnia urodziny. W planach
był tort czekoladowy. Cała akcja miała trwać jakieś 2 godziny a syn miał
wyskoczyć niemalże niezauważalnie. Potem mieliśmy wnieść toast schłodzonym w
szpitalnej lodówce szampanem. Tak to sobie wymyśliłam ;)
Całą ciążę starałam się myśleć o porodzie bardzo pozytywnie.
Zwłaszcza po zajęciach w szkole rodzenia gdzie na „dzień dobry” zaatakowano nas
wszystkimi możliwymi komplikacjami okołoporodowymi. Nie wspominając już o tym, że ponoć
pierworódki rodzą minimum 10 godzin. Skoro tak to ja się wypisuję.
W niedzielę palmową
20 marca 2016 zalegliśmy z Arturem przed telewizorem oglądając klasykę
niemieckiej kinematografii „Das Boot”. Film był tak potwornie nudny, że już w
trakcie czułam jak odpływam w ramionach Morfeusza. Tradycyjnie przed pójściem
spać prosiłam młodego żeby nie ważył mi się teraz wychodzić bo jestem zbyt
zmęczona na poród. No tak, jasne. Prosić to ja sobie mogę. Dokładnie w
momencie, w którym przyłożyłam głowę do poduszki poczułam, że odeszły mi wody.
Po prostu cudownie. Przecież Artur nie zdążył zrobić mi
sesji ciążowej! No to ja wyskoczyłam (jak na moje ciążowe możliwości) z łóżka i
biegnę do niego. Mówię, że rodzę i ma mi fotki cyknąć. Mąż na to „no trudno”
poszedł po aparat, przebrał się w wyjściowe ciuchy, uwiecznił na karcie moją
zapuchniętą twarz i nawet sam zapozował ze mną i z palemką. Taki symbol tego
wielkiego dnia.
Spakowani udaliśmy się do oddalonego o 5 minut drogi
piechotą szpitala. Tam przywitała nas polska położna. Nie, nie była
uśmiechnięta i zdecydowanie nie miała urodzin. Było tuż po północy kiedy
znudzonym głosem oznajmiła, że mam 2 cm rozwarcia, mam udać się na oddział
i…pójść spać! Pójść spać i wrócić o 8 to zobaczymy co dalej! Ja tu rodzę a ona
każe mi się kłaść. I na dodatek próbuje mi wmówić, że mój poród będzie trwał
dłużej niż 10 godzin. O nie, moja droga, nie taki był plan!
Rzeczywiście poszliśmy na salę się rozpakować. Na miejscu
była już inna rodząca wraz z mężem i mamą. Sympatyczna pielęgniarka była mocno
rozbawiona moim planem wydania na świat pierwszego dziecka do godziny 6 rano.
Około 1 zaczęły się pierwsze regularne skurcze. Chodziliśmy z
Arturem po korytarzu w międzyczasie wybierając menu na następny dzień pobytu w
szpitalu ;)
Mniej więcej o 2 wpakowałam się pod prysznic (co za ulga!) żeby 30 minut
później w stanie przedagonalnym przetoczyć się z powrotem do pani położnej i
uświadomić ją, że do 8 to ja nie wytrzymam.
Jakież było jej zdziwienie kiedy się okazało, że jest już 8
cm!
I kto miał rację proszę Państwa? Otóż, ja! Pierworodną,
ciepłą kluskę położono mi na brzuchu pierwszego dnia wiosny 21 marca 2016 o godzinie 04.43.
2950g i 50 cm szczęścia.
Tortu nie było, sympatycznej położnej tym bardziej,
kieliszek szampana (ponoć dobry na laktację) został wypity dopiero 3 dni
później wywołując u mnie nawał pokarmu ale i tak było cudnie.
Z resztą kto by tam myślał o szampanie i torcie patrząc z
niedowierzaniem na leżący w moich ramionach CUD, któremu na imię LEON.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz