niedziela, 4 września 2016

NIE DO KOŃCA TAK MIAŁO BYĆ...


W tej pozycji kolega spędził pierwsze dwa miesiące swojego życia.

7 kwietnia miało mnie obudzić piękne wiosenne słońce. Stop. Miał mnie obudzić mój mąż podający mi do łóżka pachnące, ciepłe bułeczki na śniadanie. Mieliśmy leżeć sobie w naszej śnieżnobiałej pościeli snując plany na życie mające się diametralnie zmienić wraz z pojawieniem się naszego pierworodnego. Popołudniową porą (byle nie nocą bo wieczorami straaasznie mi się chciało spać i całą ciążę modliłam się aby młody poczekał chociażby do rana ;) ) miały pojawić się delikatne skurcze. Mieliśmy z uśmiechami na twarzy stawić się na porodówce gdzie przywitałaby nas radosna położna obchodząca tego dnia urodziny. W planach był tort czekoladowy. Cała akcja miała trwać jakieś 2 godziny a syn miał wyskoczyć niemalże niezauważalnie. Potem mieliśmy wnieść toast schłodzonym w szpitalnej lodówce szampanem. Tak to sobie wymyśliłam ;)

Całą ciążę starałam się myśleć o porodzie bardzo pozytywnie. Zwłaszcza po zajęciach w szkole rodzenia gdzie na „dzień dobry” zaatakowano nas wszystkimi możliwymi komplikacjami okołoporodowymi.  Nie wspominając już o tym, że ponoć pierworódki rodzą minimum 10 godzin. Skoro tak to ja się wypisuję. 

W niedzielę palmową  20 marca 2016 zalegliśmy z Arturem przed telewizorem oglądając klasykę niemieckiej kinematografii „Das Boot”. Film był tak potwornie nudny, że już w trakcie czułam jak odpływam w ramionach Morfeusza. Tradycyjnie przed pójściem spać prosiłam młodego żeby nie ważył mi się teraz wychodzić bo jestem zbyt zmęczona na poród. No tak, jasne. Prosić to ja sobie mogę. Dokładnie w momencie, w którym przyłożyłam głowę do poduszki poczułam, że odeszły mi wody.
Po prostu cudownie. Przecież Artur nie zdążył zrobić mi sesji ciążowej! No to ja wyskoczyłam (jak na moje ciążowe możliwości) z łóżka i biegnę do niego. Mówię, że rodzę i ma mi fotki cyknąć. Mąż na to „no trudno” poszedł po aparat, przebrał się w wyjściowe ciuchy, uwiecznił na karcie moją zapuchniętą twarz i nawet sam zapozował ze mną i z palemką. Taki symbol tego wielkiego dnia.
Spakowani udaliśmy się do oddalonego o 5 minut drogi piechotą szpitala. Tam przywitała nas polska położna. Nie, nie była uśmiechnięta i zdecydowanie nie miała urodzin. Było tuż po północy kiedy znudzonym głosem oznajmiła, że mam 2 cm rozwarcia, mam udać się na oddział i…pójść spać! Pójść spać i wrócić o 8 to zobaczymy co dalej! Ja tu rodzę a ona każe mi się kłaść. I na dodatek próbuje mi wmówić, że mój poród będzie trwał dłużej niż 10 godzin. O nie, moja droga, nie taki był plan!

Rzeczywiście poszliśmy na salę się rozpakować. Na miejscu była już inna rodząca wraz z mężem i mamą. Sympatyczna pielęgniarka była mocno rozbawiona moim planem wydania na świat pierwszego dziecka do godziny 6 rano. 

Około 1 zaczęły się pierwsze regularne skurcze. Chodziliśmy z Arturem po korytarzu w międzyczasie wybierając menu na następny dzień pobytu w szpitalu ;) 
Mniej więcej o 2 wpakowałam się pod prysznic (co za ulga!) żeby 30 minut później w stanie przedagonalnym przetoczyć się z powrotem do pani położnej i uświadomić ją, że do 8 to ja nie wytrzymam.
Jakież było jej zdziwienie kiedy się okazało, że jest już 8 cm!

I kto miał rację proszę Państwa? Otóż, ja! Pierworodną, ciepłą kluskę położono mi na brzuchu pierwszego dnia wiosny  21 marca 2016 o godzinie 04.43. 
2950g i 50 cm szczęścia.

Tortu nie było, sympatycznej położnej tym bardziej, kieliszek szampana (ponoć dobry na laktację) został wypity dopiero 3 dni później wywołując u mnie nawał pokarmu ale i tak było cudnie.

Z resztą kto by tam myślał o szampanie i torcie patrząc z niedowierzaniem na leżący w moich ramionach CUD, któremu na imię LEON.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz